Wrześniowa Nowa Fantastyka rozpoczyna świętowanie przez czasopismo trzydziestolecia. To jeszcze nie jest właściwy numer urodzinowy, ale miał być chyba bardziej wyjątkowy niż inne. Jak dla mnie – realizacja zamysłu średnio udana.
W publicystyce najciekawszy był artykuł „Z lamusa”. Tym razem Agnieszka Haska i Jerzy Stachowicz prezentują teorię płaskiej Ziemi, czyli Ziemi jako lądu otoczonego przez ocean, z której – jeśli zapuścić się zbyt daleko - można po prostu spaść. Jeśli komuś się wydaje, że przy obecnym stanie wiedzy takich teorii po prostu nie da się bronić, mocno się zdziwi czytając o zetetystach przeświadczonych o istniejącym spisku programu kosmicznego. Ponadto: Marcin Zwierzchowski wyjaśnia, dlaczego zamiast sequeala kasowego przeboju z Arnoldem Schwarzeneggerem widzowie otrzymali remake "Pamięci absolutnej” z Colinem Farellem, Piotr Pieńkosz omawia jeden z najpopularniejszych motywów wykorzystywanych w filmach grozy – straszny dom, a w temacie z okładki Andrzej Kaczmarczyk opisuje kolejne próby przeniesienia "Diuny" na ekrany, komiks oraz bazujące na powieści gry. Czekających na premierę „Drooda” D. Simmonsa z pewnością zaciekawiło hasło na okładce „Dan Simmons i zagadka Dickensa”. Odradzam jednak czerpanie z tekstu Jana Żerańskiego wiedzy o treści „Tajemnicy Edwina Drooda” Charlesa Dickensa. Z lekturą tego artykułu bardzo długo zwlekałam właśnie dlatego, że we wrześniu czytałam tę ostatnią i niedokończoną powieść Dickensa, do której odwołuje się Simmons. Po przeczytaniu artykułu mam spore wątpliwości, czy jego autor pisał o tej samej książce, którą ja czytałam. W numerze jest także o powrocie Strażników (tekst Michała Chudolińskiego) – być może zaciekawi to zwolenników komiksów.
Zespól felietonistów tym razem w składzie z Peterem Wattsem. Jakub Ćwiek w „Języku Einsteina i ufologach” tłumaczy rzecz, która powinna być oczywista – nie trzeba za wszelką cenę udowadniać, że fantaści nie są z założenia głupi. Cieszę się, że po fali jawnego ośmieszania w sieci gościa tegorocznego Polconu – Ericha von Daenikena - ktoś w końcu wyraźnie napisał, że szacunek dla człowieka reprezentującego nawet najbardziej nieprawdopodobne poglądy nie oznacza jeszcze identyfikacji z tymi poglądami. Rafał Kosik w „Ocalić od zapomnienia? Niech giną!” pisze o językach: ich roli, zanikaniu i ujednolicaniu. Peter Watts w „Selekcji grupowej” dywaguje o wyrównywaniu szans w sporcie przez dopuszczenie sterydów, a Łukasz Orbitowski w „Kłopotach z pamięcią”,przy okazji krótkiej prezentacji „Horror Expressu” w reż. E.Martina (1972), pisze o wspomnieniach związanych z samym oglądaniem filmów i roli wybiórczości pamięci w ponownym przeżywaniu widzianych już obrazów.
Michael J.Sullivan w „Radach dla piszących” tym razem porusza istotny problem: jak zacząć, żeby przykuć zainteresowanie czytelnika, a potem utrzymać je do czasu, aż rozwój akcji nie pozwoli mu odejść od książki bez wyraźnego zamiaru powrotu. Krótko po lekturze Sullivana rozpoczęłam lekturę „Analka” Floriana Hellera, dlatego czytając to opowiadanie wciąż miałam w głowie rady Sullivana. Dla mnie to dobry przykład jak nie zaczynać tekstów – po pierwszych akapitach straciłam ochotę na czytanie reszty i żeby dobrnąć do humorystycznego zakończenia trzeba było z mojej strony dużo dobrej woli, choć ostatecznie opowiadanie okazało się całkiem niezłe.
Najlepszy tekst numeru to dla mnie „Sytuacja” Jeffa VanderMeera. Zważywszy na naprawdę dziwne pomysły tego autora za każdym razem, gdy sięgam po nowy (dla mnie) jego utwór mam spore obawy, czy dam radę wejść w opowiadaną historię na tyle, żeby mnie porwała i poruszyła. Chyba jednak jest w tekstach VanderMeera jakiś rodzaj magii – kiedy on pisze, najdziwaczniejsze wizje wydają mi się akceptowalne, a od historii trudno się oderwać. Tym razem futurystyczna historia korporacyjnego dramatu. Trzeci tekst prozy zagranicznej to „Opowiastki o siedmiu dżinach” Mike'a, Lindy i Louise Careyów, które - co wynika z notki o autorze - powstały na potrzeby promocji powieści „The Steel Seragilo”. Świetny początek utrzymany w baśniowej stylistyce autentycznie mnie wciągnął. Szkoda, że przyjęta przez autorów formuła tekstu nieco osłabia całościowe wrażenie. Na pewno budzi jednak zainteresowanie promowaną powieścią.
Opowiadania polskie tym razem dwa. ”Do zwartego zaklęcia” Adama Synowca, mimo wielu humorystycznych akcentów, raczej mnie zmęczyło niż rozbawiło. Znacznie lepiej czytało mi się „Khulle" Ewy Bury, choć tu zupełnie przypadkowy wydał mi się moment zakończenia – jakby tekst miał być częścią większej całości. Dużo bardziej naturalne dla mnie byłoby skończenie historii w momencie, gdy tytułowa bohaterka dojrzewa do swojego powołania – wtedy byłaby to opowieść o odkrywaniu przeznaczenia osadzona w świecie przyszłości, gdzie spotkanie drugiego człowieka graniczy niemal z cudem. Przesunięcie momentu zakończenia sprawia jednak, że nie mam pewności, czy taki właśnie był zamysł autorki.
I to tyle. Miało być krótko, a wyszło – jak zawsze. Czy warto sięgać po ten numer? Chyba tylko dla Jeffa VanderMeera (i trochę też Mike'a Careya). Mam nadzieję, że ten spadek formy to wynik zbierania sił (i najciekawszych tekstów) na październikowy numer urodzinowy.
Kilka ksiązek z fantastyki leży na półce i czeka na swoją kolej.
OdpowiedzUsuńJa też już czekam na ten numer urodzinowy. Mimo gołej laski na okładce:-)
OdpowiedzUsuńTy mimo, niektórzy pewnie dla ;) Ale fajny pomysł z nawiązaniem do okładki pierwszego numeru :)
UsuńA ja nadal nie zabrałam się za to czasopismo. Muszę nadrobić zaległości:)
OdpowiedzUsuńNic nie mów o zaległościach - takiego tempa czytania można tylko pozazdrościć :)
UsuńMnie opowiadanie Bury straszliwie wymęczyło. Łaku dobrze podsumował: "męczenie buły" :P
OdpowiedzUsuńPoza tym z grubsza wrażenia podobne.
Może kolejność czytania ma znaczenie? Bo Wy, z tego co widziałam, szliście po kolei i po tym, jak z trudem przebrnęliście przez przydługie (tu się zgodzę) opowiadanie Bury, Synowiec wydał się Wam całkiem, całkiem. Ja szłam od końca i po przedzieraniu się przez jego opowieść zwyczajność narracji w "Khulle" była dla mnie cenna :)
UsuńZwyczajność? Możesz to rozbudować, bo nie za bardo wiem co pod tym terminem rozumiesz - szczególnie w zestawieniu z Synowcem.
UsuńJest jeszcze jedno określenie, które przychodzi mi na myśl przy opowiadaniu Bury, ale publicznie i u kogoś gościnnie wypisywać go nie będę. Niemniej od zwyczajności jest mu daleko :)
Chodzi mi o językową zwyczajność. Przy Synowcu musiałam więcej myśleć - z uwagi na te dziwne terminy. A Bury po prostu czytałam :)
UsuńSzczerze tu u Synowca niczego specjalnego w warstwie językowej nie dostrzegłem. Znaczy, może rzucił kilka dziwnych terminów, ale to norma w fantastyce. Bury natomiast starała się wycisnąć chyba więcej niż potrafi, więc wyszło męcząco.
UsuńTo, że to w fantastyce norma, nie oznacza, że nie utrudniało mi to czytania. Gdyby opowiadana historia mnie wciągnęła, dziwne terminy byłyby bez znaczenia, ale mnie nie wciągnęła, więc wszystko zaczęło mieć znaczenie :) A Bury czytało mi się nieźle, choć jej historia zdecydowanie zyskałaby na tym, gdyby ją skrócić i wyraźniej ukierunkować (znaczy silniej zaakcentować o czym jest całe to opowiadanie). Ale jeśli rozmawiamy o tym, jak co się komu czytało, to "Khulle" czytało mi się lepiej niż "Do zwartego zaklęcia". I nie przekonasz mnie, że było inaczej ;)
UsuńA ja po tym moim pierwszym spotkaniu z VanderMeerem mam wątpliwości, czy chcę go poznać. Pisarz mnie męczy, chociaż opowiada wciągająco i zajmująco. Czytając go, niemal słyszałam, jak wizualizator w mojej głowie wyje na najwyższych obrotach. Ale może to dlatego, że ostatnio niezbyt mam ochotę na czytelnicze wyzwania i pewnie jak kiedyś zacznę mieć, to będę o VanderMeerze pamiętać.
OdpowiedzUsuńTo chyba dobry plan, żeby zabrać się za VanderMeera jak przyjdzie ochota na gimnastykę wyobraźni :)
Usuń